Test Mini Coopera SE: realna alternatywa dla wersji spalinowej
Elektryczne mini ma wysoką cenę, jest równie niepraktyczne co wersja spalinowe, a do tego ma mizerny zasięg. Na tle tańszych konkurentów wygląda jak nieśmieszny żart. Tylko że w rzeczywistości ma znacznie więcej sensu, niż wielu może się wydawać.
Mini Cooper SE - test
Zacznijmy od kilku suchych danych. Cennik elektrycznego Mini Coopera SE otwiera kwota 139 200 zł. Mając taki budżet, można przebierać w ofertach na auta na prąd. Jest Peugeot e-208, Opel Corsa-e, Renault Zoe, Nissan Leaf i – jeśli dorzucimy zaledwie 700 zł – Kia e-Soul. Każde z nich jest autem znacznie praktyczniejszym od elektrycznego mini. Mają po dwie pary drzwi, większe bagażniki a Leaf i e-Soul to kompakty. Każde z nich ma też większy zasięg.
Czysto teoretycznie w tym momencie powinienem zakończyć ten tekst i powiedzieć: Cooper SE nie ma sensu. Ale tego nie zrobię, bo wcale tak nie uważam. Co więcej, moim zdaniem pomysł Mini na samochód elektryczny jest najbardziej trafiony. A to z trzech powodów.
Powód numer 1: to ciągle mini
Elektryczne mini wygląda jak mini. Nie stanowi ultrafuturystycznej wizji następcy brytyjskiej ikony, a różnic względem wersji spalinowej jest niewiele. Mamy tu "zaklejony" grill, cztery znaczki Mini Electric, tylny zderzak bez końcówki układu wydechowego i to tyle. W Polsce rodzaj napędu zdradzają też zielone tablice rejestracyjne, które niestety kiepsko komponują się z cudownym, ciemnozielonym lakierem testowanego egzemplarza. Odmiana na prąd może też mieć nietypowe felgi, których wzór jest inspirowany wyglądem brytyjskiego gniazdka.
Poza tym auto wygląda dokładnie tak jak model, który znamy od 2014 roku. Okrągłe reflektory, szeroki grill, praktycznie pionowa szyba przednia czy wyraźnie zaznaczony dach to jasne nawiązania do pierwowzoru sprzed 60 lat. Nowością wprowadzoną przy okazji liftingu są tylne światła, w które wkomponowano flagę brytyjską. Uwielbiam ten detal.
We wnętrzu przycisk startera nie jest czerwony, a limonkowy, doszedł przełącznik do ustawiania mocy działania rekuperacji, a za kierownicą pojawił się nowy panel instrumentów. Składa się z pionowego wyświetlacza, analogowej wskazówki po lewej oraz zestawu kontrolek i początkowo kompletnie nie przypadł mi do gustu. Po kilku dniach do niego przywykłem.
Reszta jest – ponownie – taka sama jak w modelu spalinowym. Do materiałów we wnętrzu i poziomu ich spasowania trudno mieć zastrzeżenia. Pozycja za kierownicą jest fantastyczna, a ergonomia konsoli centralnej jest zaskakująco logiczna. Mini ciągle stawia na analogowe przyciski i pokrętło, ale całość wygląda świeżo i nowocześnie. Jest też bardzo przyjemny w obsłudze system multimedialny oraz sprytnie schowana w podłokietniku ładowarka bezprzewodowa do smartfona.
Choć akumulator o pojemności 32,6 kWh upchano m.in. pod tylną kanapą, miejsca nie ubyło. To dobra wiadomość, bo mini nigdy przestronnym autem nie było. Na tylnej kanapie jest ciasno, ale to nieistotne, bo wejść jest tam tak trudno, że większość osób po prostu da sobie spokój. Bagażnik ma 211 litrów, czyli tyle co w wersji z tradycyjnym napędem. Niewiele, ale da się do niego spakować nawet na weekendowy wyjazd we dwoje. Szkoda, że producent nie wygospodarował dodatkowego schowka pod maską.
Powód numer 2: ekonomiczny napęd i pewne prowadzenie
Mini poszło na skróty i do swojego elektryka przełożyło silnik z BMW i3s. Mamy więc 184-konny motor, dzięki któremu auto rozpędza się do setki w 7,3 sekundy. To wolniej niż spalinowy Cooper S, ale ważniejsze jest przyspieszenie do miejskich 50 km/h. Tutaj mało który samochód spalinowy może się mierzyć z elektrycznym mini, więc jak dla mnie jest to punkt dla SE.
Reakcja na pedał przyspieszenia jest natychmiastowa, chyba że włączymy tryb Green lub Green+. Wtedy auto staje się bardziej ospałe, choć ciągle dynamiczne. Moim zdaniem nie ma jednak sensu korzystać z nich na co dzień, bo zużycie energii w mieście, jeżdżąc w trybie Normal, jest zadowalające: podczas testu wahało się od 15,6 do 16,1 kWh/100 km. Pozwalało to na przejechanie niecałych 200 km na jednym ładowaniu. Z jednej strony to wynik gorszy od deklaracji producenta. Z drugiej - znacznie lepszy niż to, co jest pokazywane na wyświetlaczu. Tak, elektryczne mini zaniża przewidywany zasięg. Realne 200 km powinno być wystarczającą wartością dla osób, które mogą doładować samochód w domu.
Punktem, w którym Cooper SE może rozczarować, jest dynamiczna jazda. Nie zrozumcie mnie źle. Układ kierowniczy tego wozu ciągle jest bardzo precyzyjny (zdecydowanie Top 3 wśród aut elektrycznych) i samochód daje naprawdę sporo frajdy, ale problemy pojawiają się, gdy chcemy go naprawdę przycisnąć. Odniosłem wrażenie, że w tym modelu elektronika jest dużo bardziej wyczulona na sytuacje podbramkowe, przez co jest większym kagańcem niż w wersji spalinowej. Ten charakterystyczny dla mini uślizg przedniej osi, który sprawia, że auto staje się delikatnie podsterowne, tutaj jest nie do osiągnięcia. Oczywiście kontrolę trakcji można wyłączyć, choć wtedy czuć, że momentu obrotowego jest zwyczajnie za dużo.
Wspominałem o przełączniku do wybierania siły, z jaką działa rekuperacja (odzyskiwanie energii z hamowania) i tryby są dwa: słabo oraz mocno. W tym pierwszym praktycznie nie czuje się, żeby auto hamowało po podniesieniu nogi z pedału przyspieszenia. W drugim efekt jest znacznie bardziej zauważalny i pozwala na jazdę w dużej mierze bez dotykania pedału hamulca. Opanowanie tego zajmuje chwilę i warto to zrobić, bo dzięki temu oszczędzamy na klockach hamulcowych (w elektrykach potrafią wytrzymać sporo ponad 100 tys. km) oraz wydłużamy zasięg samochodu.
Powód numer 3: jednak cena
Na początku pokazałem, że Mini Cooper SE jest najmniej opłacalnym autem elektrycznym w swoim przedziale cenowym. Teraz dodajmy do tego zestawienia więcej kontekstu. To prawda, że Peugeot e-208 ma większy zasięg i niższą cenę, ale od swojego spalinowego brata jest droższy o ponad 40 tys. zł. Nissan Leaf jest droższy od spalinowego Qashqaia. Renault Zoe jest zauważalnie droższe od Clio. A za cenę Kii e-Soul można kupić znacznie większego Sportage'a. Efekt jest taki, że większość osób zwyczajnie woli zaoszczędzić i wybiera auto z konwencjonalnym napędem.
Tymczasem Mini oferuje swojego elektryka za praktycznie tyle samo, ile kosztuje porównywalna wersja spalinowa. Zgodzę się, że nie jest to tanie auto, ale wchodząc do salonu tej marki i tak trzeba być gotowym, by sporo zapłacić sporo za mały, niepraktyczny samochód. Teraz mamy jednak wybór. Można zdecydować się na klasyczną odmianę spalinową lub – płacąc w zasadzie tyle samo – nowoczesną wersję na prąd. Oba warianty w dużej mierze identyczne. Nie różnią się za bardzo z wyglądu, prowadzą się podobnie, oferują takie samo wyposażenie.
Nie twierdzę, że Cooper SE jest niezaprzeczalnie lepszy od konkurentów, bo tak nie jest. Uważam jednak, że u osób, które korzystają z auta w mieście i mogą ładować je w domu lub w pracy, sprawdzi się znacznie lepiej niż wersja spalinowa. Koszty utrzymania są niższe, a do tego dochodzi możliwość wjazdu na buspas i darmowe parkowanie w centrach miast. A skoro cena jest zbliżona, to nie widzę powodów, by nie wybrać właśnie odmiany na prąd.
Moja opinia o Mini Cooper SE
- cena zbliżona do wersji spalinowej
- niezmiennie atrakcyjny wygląd
- przemyślane wnętrze
- elektryczny napęd nie wpłynął na przestrzeń we wnętrzu
- nie tak charakterystyczne w prowadzeniu co spalinowe mini
- zasięg niższy niż u konkurentów
- brak dodatkowego bagażnika pod maską
Rodzaj napędu | Elektryczny | |
---|---|---|
Pojemność akumulatora | 32,6 kWh | |
Moc maksymalna: | 184 KM | |
Moment maksymalny: | 270 Nm | |
Pojemność bagażnika: | 211 l | |
Osiągi: | ||
Katalogowo: | Pomiar własny: | |
Przyspieszenie 0-100 km/h: | 7,3 s | |
Prędkość maksymalna: | 150 km/h | |
Zużycie energii: | 15,9 kWh / 100 km | |
Zasięg: | 230 km | 200 km |