"Hołek" odpłynął, mówiąc o elektrykach. "Zasięgi, jak tylko dajesz prawdziwie gazu, to maleją dwukrotnie"
"Ten czas elektryków, takich bateryjnych… no, on się nie rozwinie" – mówi na "Kanale Sportowym" Krzysztof Hołowczyc, wskazując na problemy – pożary elektryków, pole elektromagnetyczne i stosy nienaprawialnych pojazdów w Skandynawii. Rajdowiec jednak trochę mija się z prawdą – delikatnie mówiąc.
02.11.2022 | aktual.: 03.11.2022 16:56
Nie ma co ukrywać, że Krzysztof Hołowczyc ma doświadczenie w szybkiej jeździe (i jak się ostatnio okazuje wychodzenia cało z dachowań), ale na "Kanale Sportowym" nieco odpłynął, wpisując się w typowo polską krytykę samochodów elektrycznych. Nieco informacji trzeba tutaj wyprostować, oczywiście przy wykorzystaniu wiedzy ekspertów i własnego doświadczenia.
– Zasięgi, jak tylko dajesz prawdziwie gazu, to maleją dwukrotnie – mówi rajdowiec. – Widzę, jak ktoś w trasie jedzie elektrycznym samochodem […] i tak wszyscy ten gazik, tak z jajeczkiem – wspomina Hołowczyc mówiąc o jeździe elektrykiem w trasie. Nie ma co ukrywać, na drogach szybkiego ruchu elektryk nie ma jak odzyskać energii, więc jazda do ok. 120 km/h (czyli tyle, ile jeździ się po autostradach w większości europejskich krajów, przypomnę tylko) ma najwięcej sensu. A że polska mapa ładowarek wygląda jak wygląda – to winna papierkologii Transportowego Dozoru Technicznego, jak i starej infrastruktury, o czym rozmawiał już z ekspertami Mateusz Żuchowski.
Kierowca rajdowy wspomina też o polu magnetycznym takiego pojazdu, jak i jego silników. Jeśli jeszcze nie założyliście czapeczki z folii aluminiowej, warto poczytać mądrzejszych od siebie. Badania IARC (Międzynarodowej Agencji Badań nad Rakiem) wskazują, że pole elektromagnetyczne małej częstotliwości nie daje jednoznacznych dowodów na pogorszenie zdrowia ludzi, dlatego znajdują się w kategorii "możliwie rakotwórcze dla człowieka". Słowa klucz: jednoznacznych, możliwie rakotwórczych
Przejdźmy dalej: podobne badania były przeprowadzane już w 2014 roku, czyli kiedy pierwszy Nissan Leaf był nie lada nowością. Już wtedy wykazało, że o ile samochody spalinowe mają pole elektromagnetyczne na poziomie 10 proc. wartości granicznej wyznaczonej przez ICNIRP (Międzynarodową Komisję Ochrony przed Promieniowaniem Niejonizującym), tak elektryki zbliżają się zaledwie do 20 proc. tej wartości.
Ciekawych wniosków dostarcza też lektura artykułu "Ekspozycja na pole elektromagnetyczne podczas użytkowania pojazdów samochodowych z napędem elektrycznym lub hybrydowym" z Centralnego Instytutu Ochrony Pracy. Badania dotyczyły autobusów, gdzie pole magnetyczne emitują też kasowniki czy anteny Wi-Fi. O ile jednak badania wskazują na to, że rzeczywiście, pole magnetyczne mogą spowodować stymulację procesów elektrofizycznych czy nagrzanie organizmu, wymagają one nie lada częstotliwości, kolejno: 10 MHz i powyżej 100 kHz. Innymi słowy zupełnie innych niż te dominujące w autach elektrycznych.
Tymczasem w tym samym tekście czytamy, że "analiza danych literaturowych oraz rozpoznanie i ocena ekspozycji na pole elektromagnetyczne związane z użytkowaniem stosunkowo małej mocy osobowych [elektryków i hybryd - dop. red.] wykazały ich relatywnie niski poziom przy znacznej złożoności charakterystyki tych pól (udział składowych o różnych częstotliwościach oraz znaczną dynamikę zmienności w czasie).
"W przeprowadzonych badaniach własnych częstotliwość pola elektromagnetycznego emitowanego przez instalację zasilającą i układy napędowe samochodu o napędzie całkowicie elektrycznym (EV) oraz o napędzie hybrydowym (HEV) zawierały się w paśmie 20-300 Hz. Badania te wykazały również, że lokalizacja elementów instalacji zasilającej (przetwornik DC/AC, kable łączące przetwornik z silnikiem elektrycznym) i ich odległość od foteli osób podróżujących samochodem znacząco wpływa na poziom ich ekspozycji, a także jej formalną ocenę". Cały tekst znajdziecie tutaj.
No i wisienka na torcie: pożary elektryków. Tak, płonący elektryk jest cholernie trudny do ugaszenia. Tyle tylko, że jak wynika z raportu PSPA z 2021 r., według ekspertów pożarnictwa elektryki nie palą się ani groźniej, ani częściej niż auta spalinowe. Fakt, odkąd elektryki zyskują na popularności, o takich sytuacjach słyszy się częściej. Ale wynika to z traktowania zdarzenia jako ewenementu wartego nagłośnienia.
Co więcej, DEKRA przeprowadziła testy zderzeniowe aut elektrycznych i żaden z nich nie stanął w płomieniach. Renault, które produkuje elektryki od kilkunastu lat, nie spotkało się z samozapłonem ogniwa. Zresztą sami Francuzi, wraz z ekspertami pożarnictwa, przygotowali zawór, którym można "zalać" akumulator i auto nie stanowi już zagrożenia.
Nie będę jednak idealizował elektryków, gdyż w momencie eksplozji poduszek auto musi być odizolowane na 72 godziny. W tym czasie może dojść do pożaru ogniw wynikającego z ich fizycznego uszkodzenia, ale na to ASO – jak np. to w Zabrzu – są gotowe.
Pozostaje również kwestia wspomnianej przez Hołowczyca naprawy pojazdu elektrycznego. Stwierdzenie, że "każdy się boi", jest po prostu przesadą. Wystarczy zerknąć na liczbę pokolizyjnych tesli importowanych ze Stanów do Polski. Renault stwierdziło, że na razie wystarczy im jeden (!) punkt serwisowy do obsługi elektryków, gdyż tak mało jest uszkodzonych. A gdy wydajność akumulatorów spadnie poniżej 70 proc., mają one służyć jako przydomowe magazyny energii, które w obliczu inwestycji w fotowoltaikę będą niezbędne.
Nic dziwnego, że "elektryki" budzą takie wątpliwości, przecież odrzucamy 120 lat rozwoju silnika spalinowego. Nie ma jednak co ich niepotrzebnie demonizować, należy trzymać się faktów.
Mateusz Lubczański, dziennikarz Autokult.pl